XVII-wiecznej Rzeczypospolitej daleko było do krajów mlekiem i miodem płynących. Ciągłe wojny, powstania, bunty wojsk, samowolne wyprawy zbrojne magnatów na kraje ościenne – tak ogólnie wyglądała sytuacja w państwie polsko-litewskim. Szczególnie trudny okres miał miejsce w latach 1648-1667. To wtedy państwo pogrążyło się w konfliktach z Rosją, Szwecją, Kozactwem Chmielnickiego (wspieranym przez Tatarów), Brandenburgią, Siedmiogrodem Jerzego Rakoczego. Uderzenie tak silnych przeciwników, prawosławnych, protestanckich i muzułmańskich pogrążyło wykazującą już coraz większe oznaki słabości katolicką Rzeczypospolitą. Gdy monarcha, Jan Kazimierz chronił się na Śląsku, ludność polsko-litewska musiała w jakiś sposób związać koniec z końcem, uratować nie tylko życie, ale przede wszystkim podstawę jej bytu w przyszłości, czyli majątek. Zadanie to nie było wcale takie proste toteż społeczeństwo uciekało się do niezbyt chlubnych postaw i działań, o czym będzie traktował poniższy artykuł.
Skrzynie w ziemi lub ukryte na dnie jezior
Obywatele Rzeczypospolitej oczywiście nie czekali biernie aż do ich domów zapukają lub wywarzą drzwi, Rosjanie, Kozacy, czy Szwedzi, upominając się czy żądając ich majątku. Mieszkańcy miast, wsi, twierdz, zamków, próbowali na różne sposoby chronić swój dobytek. Tylko najodważniejsi sięgali w pojedynkę po broń i próbowali zbrojnie przeciwstawić się grabieży. Częściej usiłowali ukryć bogactwa, zakopać je w ziemi lub w piwnicy, zamurować w podłodze lub ścianie. Czasami majątek wywozili poza miejsce zamieszkania, aby tam w lesie ukryć go przed nieprzyjaciółmi lub rozbójnikami. Niekiedy, rzeczy, które były odporne na kontakt z wodą, właściciele zatapiali np. w skrzyniach, na dnie jezior, własnych lub nienależących do nich.
Lekarz nadworny króla Władysława IV Wazy, Maciej Vorbek–Lettow, ukrywał swoje dobra przed Rosjanami, wkraczającymi do Wilna w 1655 roku, zakopując je i zatapiając w jeziorze. Podawał on w swoim pamiętniku tak: „Kotły, banie i inszą miedź, cynę kazałem urzędnikowi część w ziemi zakopać, część, a zwłaszcza większe naczynia, w […] jeziorze moim, zatopić”. W innym miejscu natomiast Vorbek–Lettow stwierdzał, że własne dobra zamurował w piwnicy: „w Wilnie, w piwnicy (jeżeli nie znajdzie nieprzyjaciel), zamurowane są kotły, banie, miedzi różnej wielki dostatek”.
Podobne sposoby ochrony dóbr stosowali np. mieszkańcy Krakowa przed Szwedami w 1655 roku, o czym donosił ks. Stefan Ranotowicz. „Domy, z których pewnych czynszów nie płacono co miesiąc, [Szwedzi] rozwalali na drwa, do pieców, pod piwa etc., bo z gór nic nie przypuszczano drew. Pod ten czas, gdy rozwalali kamienice, kościoły, znajdowali skryte zamurowane skarby. Byli i Finowie, czarownicy z Finlandyjej, którzy laskami czarowanemi zakopane rzeczy najdowali” – podawał duchowny krakowski.
Także żona pamiętnikarza-żołnierza Bogusława Kazimierza Maskiewicza zakopywała ich dobra przed panoszącymi się na Litwie Rosjanami w ziemi w domu. Maskiewicz wspomniał w swoim pamiętniku, że „żona zaś moja z panią szwagrową […] wyjechała do Nowogródka ze wszystkim, niektóre jednak rzeczy pozakopywawszy w domu w ziemię; gdzie nie wszystko doczekało – więcej szatan pobrał”. Drugim sposobem ukrycia kosztowności przed Rosjanami było umieszczenie w skrzyni w gaju: „Moskwa wykopała mi w gaju skrzynię wielką ze srebrem, z sukniami, rysiami, płótnem rozmaitym i różnymi drobiazgami, przez co uczyniła mi szkody na 500 złotych”.
XVII-wieczne donosicielstwo …
Wielu obywateli bało się jednak tak bardzo ryzykować. Bądź, co bądź, ale ukrycie bogactw wcale nie było gwarancją przeżycia. Gdy okupant, np. szwedzki czy rosyjski, nic nie znalazł w rewidowanym domu, to również, a może przede wszystkim wtedy ze złości pozbawiał życia bezbronnych ludzi. Właśnie, dlatego wielu obywateli wolało od ukrycia dóbr pójść „na współpracę” z najeźdźcą i za cenę wydania ziomków i ich majątku ocalić własny.
Chęć przeżycia obywateli, np. wśród Lublinian okupowanych przez wojsko rosyjsko-kozackie w 1655 roku, była tak wielka, że często mieszkańcy oraz szlachta donosili okupantom, gdzie ich sąsiedzi ukrywali swoje dobra. W ten sposób ratując własne życie i majątek, pomagali Kozakom i Rosjanom rabować dobra innych mieszkańców. „Gdybyśmy tylko mieli zgodnych i rozumnych ludzi, którzy umieli z niemi [z nieprzyjaciółmi] obchodzić – podawał anonimowy świadek tamtych wydarzeń, prawdopodobnie kupiec niemiecki – możnaby było jeszcze łatwiej ich się pozbyć; ale Bóg odjął rozum wszystkim ludziom, a w dodatku właśni nasi współobywatele i niektórzy ze szlachty zdradzali nas i zapewne donosili, wskutek czego kupcom otwierano sklepy i skrzynie, nawet zmuszano ich do przysięgi, aby wskazali, co mogliby jeszcze mieć przy duszy; to tez wtedy ludzie z wielkimi jękami odnosili na ratusz złote i srebrne przedmioty, łańcuchy i inne rzeczy, [jak np.] guziki, poobcinane od odzieży”.
Tego typu praktyki donosicielskie podczas wojen były częstą formą ratowania życia. Gorzej, gdy dochodziło do nich nie w celu przeżycia, przynajmniej to nie było głównym celem, lecz pognębienia sąsiada czy zemsty wobec niego, jak zdarzało się podczas „zajazdów szlacheckich” organizowanych przy pomocy obcych wojsk. Długoletnie wojny doprowadziły do patologizacji życia codziennego, z czym państwo polsko-litewskie zmagało się aż do kresu swojego istnienia pod koniec XVIII wieku. Nastąpiło wtedy między innymi zatarcie się granicy między bohaterami i antybohaterami. Ci sami ludzie potrafili walczyć zarówno za ojczyznę, jak i ją zdradzać, popełniając różne przestępstwa wobec własnych rodaków.
Uratuję życie okradając okupanta lub rabując wraz z okupantem …
Z takiego założenia wychodziło wielu przedstawicieli właściwie wszystkich stanów społeczeństwa polsko-litewskiego. Już nasz wielki pisarz Henryk Sienkiewicz wspominał na kartach powieści „Potop” o tego typu ratowaniu życia podczas wojny. Opisywał mianowicie niezbyt chlubny proceder trójki Kiemliczów, żołnierzy Andrzeja Kmicica, którzy kradli konie na zasadzie „komu popadnie”, a przy okazji Kozakom i Szwedom. Zbójowanie takie było w historii ówczesnej Rzeczypospolitej na porządku dziennym.
Niezwykłą popularnością, jak wspomniany rabunek na gościńcach, cieszyły się również „zajazdy szlacheckie”. Organizowane wraz z najeźdźcą były nie tylko formą ratowania życia i majątku, ale jak to opisano powyżej dobrą okazją do załatwienia sąsiedzkich sporów. Zwłaszcza ochoczo protestancka szlachta wspomagała się w rabunkach wrogimi oddziałami lub naprowadzała cudzoziemską soldateskę na konkretne dobra innych reprezentantów swojego stanu. Wiele „zajazdów” miało miejsce np. na Lubelszczyźnie. Miejscowy szlachcic Dobrogast Kossecki nasłał Szwedów na dziedziczne dobra innego szlachcica Stanisława Pruszyńskiego. Krzysztof Lubieniecki napadł na wieś Jabłonna przy pomocy wojsk szwedzkich i siedmiogrodzkich w 1657 roku. W tym samym roku także Paweł Bogusław Orzechowski wysługiwał się jednostką szwedzko-siedmiogrodzką, naprowadzając ją na wieś i dwór Krężnicę, należącą do Katarzyny z Piotrowic Szornelowej. Jeszcze inny szlachcic Henryk Spinek pozostawał w tak dobrej komitywie z dowódcami poszczególnych szwedzkich oddziałów, iż nakłonił ich do grabieży dóbr: Łańcuchowa, Woli Łańcuchowskiej i Ciechanek.
Podsumowując widzimy, na przykładzie wymienionych powyżej metod zachowania się obywateli podczas długoletnich wojen Rzeczypospolitej, iż spektrum wyboru podejścia wobec okupantów wcale nie było małe. Można było po pierwsze ukrywać dobra w nadziei, iż najeźdźcy nie odkryją ich podczas przeszukiwań budynków i okolicy. Po drugie posiłkowano się donosicielstwem dotyczącym, gdzie okoliczna ludność składowała majątek. A po trzecie można było wreszcie rabować swoich, obcych, lub swoich ziomków z obcymi, aby dzięki tej zdradzieckiej pomocy ustrzec się przed rabunkiem wrogich jednostek zbrojnych.
Komentarze